Jadwiga Hawryluk (z domu Bomba) – ur. 1928 w Janówce (Iwanówka, powiat Dubno, obecnie Ukraina). Ojciec Jadwigi - Józef Bomba pochodził z Lubelszczyzny. Na Wołyniu zamieszkał jako osadnik wojskowy.
Rodzina została wywieziona na Syberię w lutym 1940 roku, stamtąd (po amnestii w 1941 roku) pojechali do Saratowa, gdzie spędzili półtorej roku, a następnie do Kazachstanu. Ojciec został siłą wcielony do armii radzieckiej, gdzie zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Mama - Antonina Bomba (ur. 1902 w Tyczynie, powiat Rzeszów) przyjechała z dziećmi do Polski w kwietniu 1946 roku, osiedliła się na Pomorzu Zachodnim.
Jadwiga Hawryluk zmarła w 2018 roku. Wspomnienia i wojenne losy tej niezwykłej rodziny powinny doczekać się osobnej publikacji. Pamięć historii rodzinnej jest starannie pielęgnowana i przekazywana kolejnym pokoleniom przez dzieci i wnuki Jadwigi i jej braci (Czesława, Romana i Władysława). Materiały fotograficzne prezentowane na tej stronie pochodzą w przeważającej części ze zbiorów córki Jadwigi – Karoliny Cackowskiej.
Na zdjęciu: Jadwiga Hawryluk, Ładzin 2017.
Fot. Paweł Grochocki
Julianna Herdzik – urodziła się w 1928 roku, we wsi Krajno-Parcele na Kielecczyźnie. Pochodzi z wielodzietnej rodziny. Opowiada o wielkim szacunku, jaki okazywano sobie w rodzinie w czasach jej dzieciństwa, mimo trudnych warunków życia.
Przyjechali na Wyspę Wolin w 1948 roku i osiedlili się we wsi Laska.
Wyszła za mąż w 1950 roku. W jej wspomnieniach dużo miejsca zajmują obrazy z wojny, była świadkiem wielu scen wojennego okrucieństwa.
Na zdjęciu: wieś Laska współcześnie.
Za: Wikipedia, fot. Radosław Drożdżewski (Zwiadowca21). Praca własna, CC BY 3.0
Czego nie ma kościoła? Kościół zabrali, rozebrali i na Warszawę miał ten kościół iść. Ale co? I byłby ten kościół został, bo jeszcze duży klub był w tym kościele w drzwiach, organy były już słabe to słabe, ale jeszcze były, na ale każą teraz Kołchoźnikom żeby sypali zboże do kościoła. No ale chłopy! Bójta się Boga! No to tutaj krzyż poniemiecki, ale krzyż był, Pan Jezus na krzyżu… a my będziemy tutaj zboże sypać? Potem to mówiły "Ale my robimy głupio, mielibyśmy parę kroków i byłby kościół. Rozebrali i to poszło na odbudowę Warszawy, a gdyby zboże nasypali to kościoła by nie rozebrali. Ale kto to mógł wiedzieć…
Jak ludzie wszyscy wyjeżdżali to tam pola było nie za dużo, no to wszyscy co? Ten wyjeżdża, tamten wyjeżdża… Rano mama z tatą uradzili "To i my gdzieś ruszymy". No gdzie? Akurat tu w Łaskach to bardzo dużo z naszych stron było. No i tam tatuś pojechał obejrzeć, patrzy "I ten i ten znajomy, i ten sąsiad" i wszystkie tam, na tej wiosce tutaj są. No i tak z tego do tego, z tego do tego i trzeba zabierać się i jedziemy. Tam została siostra starsza ode mnie, na tej gospodarce… No i przyjechaliśmy tu i trzeba się było dorabiać. Mój Boże… Ani okna, powybijane… kuchnia nawet rozebrana, kto tam czego szukał…? Noc nic nie ma, nic nie ma. Trochę zapasu co my tam mieli, trochę mąki, kaszy, co się tam miało swojego to się wzięło, no trzeba jakoś żyć… Okien nie ma, wiatr wieje, deszcz pada, z wiatrem to do korytarza woda… No co? Pomału, pomału, nie ma co - trzeba się brać za pracę. A to były sadzonki… Tu było dziewczyn z naszych wiosek, poszłyśmy - trzeba zarobić pieniążki bo swoje się skończą, a żyć trzeba. Z siostrą, młodsza ode mnie, w tych sądzonkach my tam sadzili. Ładnego grosza my zarobili bo tu dużo było dziewczyn, z Troszyna nawet były dziewczyny. No dobrze, tu się skończyło ale to trzeba, nie ma co… No gospodarka jest bo myśmy tu mieszkali, ten pierwszy dom, jak się jedzie do Wolina, ale nie ma konia! Krowa jest, owca, kury tam są, ale konia nie ma! No co? Trzeba wziąć pożyczkę! Tatuś pojechał, załatwił konia, tego konia przyprowadził. No dobry był konik, ładnie się chował. No trochę było już zrobione to zrobione… No ale to jest jeszcze za mało. Trzeba iść pomagać w żniwach tym co wcześniej przyjechali, żeby sobie zarobić zboże, żeby było czym pole obsiać.
Jak to się skończyło, to my się na Świat narodzili! Na Świat się człowiek narodził, że się od nowa musiał dorabiać, ale to nie było innego wyjścia, ale nie był człowiek uwięziony taki. A (wcześniej) jak brali na strach? Nawet sąsiad - "Do spółdzielni?" Nie, on do spółdzielni nie chce. "Nie chce? Bierz łopatę!". No to bierze łopatę, to on już wie na co, jak łopatę to chyba będzie dół sobie sam kopał. A to było "na strach" brane. I na cmentarz go prowadzą, bo tu jest przecież cmentarz jeszcze. Na cmentarz go prowadzą i mówi "Jak się nie zapiszesz do spółdzielni, to tutaj będziesz leżał". No i chłop ze strachu podpisał się… I dużo takich, ze strachu się podpisywali. Dużo ludzi poszło, część nie, ale dużo ludzi poszło ze strachu, bo "na strach" wzięli i co było robić?
Czesław Proszko - urodził się w 1920 roku w miejscowości Morozowszczyzna w powiecie Grodno (obecnie Białoruś). W 1943 roku wstąpił do Armii Krajowej, do 85. Oddziału Leśnego, który był zalążkiem 24. Brygady Armii Krajowej „Dryświaty”.
W lipcu 1944 roku po operacji „Ostra Brama” brygada została rozformowana, a jej żołnierze internowani w Kupczelach. Później trafili do obozów pracy pod Kaługą na Zakaukaziu.
Żonę – Honoratę Proszko poznał na Mazurach, pobrali się w 1948 roku. W 1956 roku osiedlili się w Wolinie. Pasją pana Czesława jest ogrodnictwo i pszczelarstwo, należy do Polskiego Związku Pszczelarskiego.
Zarówno on, jak i żona (zmarła 30.11.2019) byli niezwykłymi świadkami historii, ich biografie mogłyby stać się kanwą powieści czy filmu fabularnego z czasów II Wojny Światowej. Obydwoje doskonale pamiętają czasy przedwojenne i nastrój pierwszych kilkunastu lat po odzyskaniu niepodległości przez Polskę a potem wybuchu II Wojny. Doświadczyli zesłania na Syberię, ciężkiej pracy a potem powojennego budowania nowego porządku przez władze komunistyczne, co dla nich oznaczało, że przez wiele lat nie mogli otwarcie mówić o swoich wojennych przeżyciach. Do późnych lat swojego życia chętnie spotykali się z młodzieżą, by opowiedzieć o wojennych losach, udzielali się społecznie. Życie Honoraty i Czesława Proszków jest bardzo mocno związane z historią powojennego Wolina, aż do dzisiaj.
Notatka biograficzna opracowana na podstawie: www.kamienskie.info oraz notatek Ewy Grochowskiej ze spotkania w dniu 6.04.2019 roku.
Zdjęcie współczesne za: www.ikamien.pl
Honorata i Czesław Proszkowie są bohaterami reportażu Anny Kolmer (Radio Szczecin).
Zdjęcie archiwalne z albumu rodzinnego państwa Proszków.
Reprodukcja: Anna Kolmer, Radio Szczecin
Trzydziesty dziewiąty rok, prawda? Wszystko pięknie, ładnie, i lato bardzo ładne, i miodu było full, chyba z siedem beczek, co tu nazbierane, wszyscy się cieszyli, że to wszystko tak elegancko, dobrze się zaczęło, no i zbieranie plonów, bo już sierpień… No i zaczęła się ta polityka, wzburzenie, targi, to, drugie… tam Hitler przeprowadzał pierwszy września i już słyszymy… A jak się dowiadujemy? Bo to nie było przecież radio, radio powstało w dwudziestym piątym roku, prawda? Więc powołana została w Warszawie stacja nadawcza i gdzieś tam, dwudziesty piąty, około trzydziestego roku radio było kryształkowe, a już około trzydziestego piątego, lampowe tak zwane… Oczywiście wszystko słuchawkowe, ale już dwie pary słuchawek, tylko one się rozłączały i cztery tak słuchało… Jak Niemcy pierwszego września uderzyły, wojna to się zaczęło. No i tu szybko, ruch taki, rwetes, nie wiadomo co wykupywali, towary jakie były, a szczególnie sól. Bo od razu jak tylko wojna, to wszystko zamarło… I pamiętam (jak) z ojcem pojechałem, akurat wziął worek soli, pięćśdziesiąt kilogramów soli kupił. I wie Pani jaka to była zbawienna pożywka? Że soli akurat zabrakło, ludzie nie mieli, wszystko oddawali żeby soli dostać. I jakoś my z tą solą przeżyliśmy. Przeżyliśmy ponad dwa tygodnie i siedemnastego września Związek Radziecki najechał. I zaraz gdzieś, trzy, cztery dni… jestem z kolegą w Belmontach, tu parafia była, duży majątek to tam się bywało często… I ja z kolegą znalazłem się, to było akurat dwudziesty, dwudziesty pierwszy i patrzymy - jedzie konno bajec, żołnierz radziecki. Wie Pani - byliśmy, jesteśmy przyzwyczajeni do wojska eleganckiego, trzeba powiedzieć że wojsku założonemu przed wojną nawet nie dorównuje obecne, na casting, pokazywać styl jak to wygląda… Eleganckie mundury… a już jeżeli chodzi o kawalerię… buty oficerki, spodnie bryczesy i materiał piękny! Wszystko tak wyglądało. A tutaj podjeżdża… I konie! Elegancko! Już konie świetne były, tak jak pokazują w Janowie, jeden w jeden.
Od razu jak się przyjechało, nikt nie krzyczy, stroi się nikt… Oszołomiony człowiek. Bo przecież dwa lata, wedle rozkazu należało żyć. A zresztą nie tylko dwa lata, i przecież od trzydziestego dziewiątego roku taki człowiek rozkojarzony, nie wiadomo, nie ułożone ma życie… No więc zaraz to… to wszystko młodzież, i alkohol, i dziewczyny… Zapomogi dawali, na większych stacjach Państwowy Urząd Repatriacyjny urządzał kuchnie.
Honorata Proszko – urodziła się w 1928 roku w miejscowości Landwarowo w rejonie trockim na terenie obecnej Litwy. Po napaści Związku Radzieckiego na Polskę w 1939 roku wraz z rodziną została wywieziona na Syberię, gdzie spędziła 6 lat. Po wojnie wróciła do Polski i zamieszkała na Mazurach, gdzie poznała Czesława Proszko – ukrywającego się przed władzami komunistycznymi byłego żołnierza 24 Brygady Armii Krajowej. W 1948 roku zawarli związek małżeński i zamieszkali w Węgorzewie na Mazurach. W 1956 roku Państwo Proszko osiedlili się w Wolinie.
Pani Honorata całe swoje życie była aktywna społecznie. Zorganizowała w Wolinie Koło Gospodyń Wiejskich, którego przez wiele lat była Przewodniczącą. Spełniając oczekiwania wolińskiej młodzieży bardzo zaangażowała się w budowę sali gimnastycznej w Wolinie. Na bazie Spółdzielni Pracy „Cepelianka” w Świnoujściu zorganizowała w Wolinie zakład produkcyjny tkanin i galanterii krawieckiej, który w systemie zwartym i chałupniczym dał zatrudnienie 80 kobietom z Wolina i okolic.
Była wielką miłośniczką literatury. Wspólnie z mężem wiedzą i własnymi życiowymi doświadczeniami chętnie dzielili się na spotkaniach z młodzieżą szkolną.
Zarówno ona, jak i mąż byli niezwykłymi świadkami historii, ich biografie mogłyby stać się kanwą powieści czy filmu fabularnego z czasów II Wojny Światowej. Obydwoje doskonale pamiętają czasy przedwojenne i nastrój pierwszych kilkunastu lat po odzyskaniu niepodległości przez Polskę a potem wybuchu II Wojny. Doświadczyli zesłania na Syberię, ciężkiej pracy a potem powojennego budowania nowego porządku przez władze komunistyczne, co dla nich oznaczało, że przez wiele lat nie mogli otwarcie mówić o swoich wojennych przeżyciach. Życie Honoraty i Czesława Proszków jest bardzo mocno związane z historią powojennego Wolina.
Horonata Proszko zmarła 30.11.2019.
Notatka biograficzna za: profil FB Ewa Grzybowska z dnia 4.12.2019 roku oraz na podstawie notatek Ewy Grochowskiej ze spotkania w dniu 6.04.2019.
Zdjęcie współczesne za: www.kamienskie.info
Honorata i Czesław Proszkowie są bohaterami reportażu Anny Kolmer (Radio Szczecin).
Zdjęcie archiwalne z albumu rodzinnego państwa Proszków.
Reprodukcja: Anna Kolmer, Radio Szczecin
W dwóch miejscach byliśmy. Ja na przykład złego słowa nie powiem na ludzi. Ale dlaczego? Tam ludzie, Buriaci, tubylcy jak to się mówi, a tak pozostali to wszyscy potomkowie zesłańców. Wiem, że otaczali opieką, tak starali się… Także co do ludzi nie mam złych wspomnień. Natomiast, na przykład mam zdjęcie Powiatowej Sekretarz Partii, ta kobieta przyznała się kim ona jest i kogo ona jest córką. Ale to zaufała ojcu memu. Okazało się, że ona była zesłańca (córką), ale ukryła to dlatego że ojca chyba rozstrzelali, żeby uczyć się i jakaś rodzina ją wzięła… Ale ojcu się przyznała. Bardzo dużo pomagała, w miarę możliwości. Była też lekarz… Ja dostałam udaru słonecznego, ponieważ to góry, poszliśmy zbierać czarne jagody i były bardzo nasłonecznione, widocznie słaba byłam no i przyszłymy do domu… i do szpitala. Taka półklinika była tam i ona (lekarz) otoczyła mnie opieką i nawiązała kontakt. Mama sprzedawała jej coś żeby przeżyć, i jak jej sprzedała jakieś sukienki czy co tam mogła jeszcze wtedy. To była kopalnia złota, tam gdzie myśmy pierwszy raz byli. Ona była córką popa, też ojca zamordowali.. także tak pomogli. Dużo było Łotyszów, to też taki wsparcie. Takie było pomaganie, nawzajem uczenie. Uczyli oni naszych rodziców, a dzieciom nigdy nie ubliżali. Ja nie odczułam, żeby mnie ktoś poniżał bo jestem Polką.
Nie będę kłamać, taka była rzeczywistość. Biedni, tak samo jak i my. Uczyli, jak zbieraliśmy kłosy, ja może mniej zbierałam, bo już pracować musiałam, bo ojca już nie było, ale na przykład póki brat był w domu to on chodził… Po żniwach zostawały kłosy na ziemi. I dzieciarnia chodziła i te kłosy z pszenicy zbierała. I oni zbierali te kłoski to te Rosjanie nauczyli. Mój ojciec był bardzo zdolny i zrobił żarny, te cedry to ciężkie drzewo, grube, no to jeden kloc taki gruby… I ojciec tego ich właśnie nauczył. Także nawzajem wspierali się. Jak nas odprowadzali, jak my wyjeżdżaliśmy w czterdziestym szóstym roku, to cała procesja Rosjan szła, kobiety przeważnie, bo mężczyźni to na wojnie, i taka jedna płakała nawet "Co z nami będzie?". Jak jeszcze coś mieli to na drogę się dzielili. Dosłownie. Także na naród, jako ludzi, cywili, złego nie można powiedzieć.
Dom swój rodzinny przed wojną przypominam sobie tak: mama siedzi… Bo leśniczówka była tak na modłę urządzona… był piec nie taki zwykły kaflowy, tylko piec taki okrągły, cegłą robiony, blachą przykryty. Jeden piec ogrzewał trzy pokoje, tak działał, na jakich zasadach - nie wiem… Jak się rozpalało ognisko w piecu to mamusia wieczorem, szczególnie zimą, szczapy, parę szczap się wkładało jodłowych… i ja z jednej strony, brat z drugiej strony, bo nas trójka była, a siostra siedziała u mamy na kolanach, a mama nam zawsze czytała… I to jest mój dom, ja tak pamiętam.
Leonia Zając – urodziła się w 1928 roku we wsi Albigowa na Podkarpaciu. Do Wolina przyjechała w 1951 roku. W swoich opowieściach poświęca dużo uwagi stronom rodzinnym, wspomina relacje sąsiedzkie i społeczne, tradycyjne zwyczaje, piosenki ludowe. Z duża wrażliwością i wyczuciem opowiada o ciężkim życiu na wsi, a także o wojnie. Należy do pokolenia, które tuż po wojnie osiągnęło dorosłość i jako pierwsze podejmowało pracę w szkołach, urzędach, instytucjach, kształtując tym samym życie gospodarcze, kulturalne i społeczne w pierwszych latach po wojnie. Pracowała w Urzędzie Miasta, do 1960 roku udzielała ślubów w Urzędzie Stanu Cywilnego. Ma w pamięci wiele obrazów powojennego Wolina, opowiada w niezwykle barwny i ciekawy sposób.
Na zdjęciu: Leonia Zając z mężem, pierwsze lata w Wolinie. Z archiwum rodzinnego Leonii Zając. Sygnatura LZ_WO_2019_023
Ja jestem z biednej rodziny. Mieliśmy ziemi tylko hektar dwadzieścia osiem wszystkiego, to znaczy podwórko, w polu taki potok był, taki nieużytek… to było bardzo mało. Przed wojną mój tato miał wyjechać na wschód, pod Lwów, niedaleko stryja. Tam były parcelowane majątki ziemian naszych polskich. I tam mógł wyjechać. Ale nas już tata miał siedmioro dzieci. To nie było takie łatwe zdecydować czy pojechać z taką gromadą dzieci. Ale tata pojechał, ziemi w woreczku przywiózł. Mieliśmy tam wyjechać. Ale to był trzydziesty ósmy rok i już wtedy było wiadomo że nie wyjeżdżać bo będzie wojna. No i tak nie tylko tata, ale z naszej wioski dużo właśnie takich, cała grupa tych ludzi była, którzy mieli właśnie wyjechać. Dom nasz drewniany był i mówili, że dom można zabrać, wywieźć i tam z powrotem złożyć, tylko belki będą wszystkie ponumerowane i to nie będzie trudności. No to dom by przewiózł.
Rozpaliły się wiśnie, czereśnie do słońca
U mojej miłej, u mojej lubej, w okienkach
U mojej lubej, u mojej miłej, w okienkach
Jedno otwiera, drugie zapiera, kocham Cię
Przez to okienko, moje serdeńko, kocham Cię
Przez to okienko, moje serdeńko, kocham Cię
Bili się chłopcy w sobotę wieczór do rana
Przy każdym jedna, dziewczyna biedna spłakana
Przy każdym jedna, dziewczyna biedna spłakana
Nie bij się Jasiu, nie bij się Stasiu, nie bij się!
Jest tam piweczko, słodkie wineczko, napij się!
Jest tam piweczko, słodkie wineczko, napij się!
Nie chcę piweczka, ani wineczka, wódka jest!
Przez Ciebie biedna, dziewczyno jedna, bibka jest!
Przez Ciebie biedna, dziewczyno jedna, bibka jest!
Ósmego lipca, w pięćdziesiątym pierwszym roku, już nie pamiętam czy to był… ale to chyba w poniedziałek wyjeżdżałam stamtąd i przyjechałam do tego Szczecina i tam musieliśmy się zgłosić do WZGS. Przy Wojewódzkiej Radzie na Wałach Chrobrego mieliśmy wszelkie szkolenia. I tym hotelu turystycznym blisko dworca osiem dni myśmy stacjonowali. Do Wolina przyjechaliśmy pociągiem w pięćdziesiątym pierwszym roku. Bo wcześniej, tak jak mąż mówi, w czterdziestym siódmym roku przychodził pociąg tylko do Recławia, nie było mostu kolejowego i z Recławia do Wolina przewozili ludzi furmankami i z Wolina jechali dopiero dalej do Świnoujścia. Pociąg chodził ze Świnoujścia do Recławia, mostu jeszcze nie było. W pięćdziesiątym pierwszym już ten most był. Byłam zadowolona z tego Wolina. Nie znałam tu nikogo. Pierwsza przyjechałam no to przyjechałam tutaj, było nas troje takich ludzi. On, ja i jeszcze jeden kolega, który mieszkał to w Wolinie. A ten Pan to on mieszkał ale nie był z Wolina. I poszłam tam gdzie on mieszka, bo mi tam dali adres. No ale jego nie było bo wyjechał gdzieś tam do dziewczyny, no to ja się zatrzymałam u tej Pani. A jak z tą Panią zaczęłam rozmawiać to ta Pani pochodzi z mojej wioski sąsiedniej - z Zabratówki. No i zostałam u tej Pani mieszkać narazie.
Ja się tu czułam, między tymi ludźmi, bardzo dobrze. Mnie tu lubili, nigdy nie czułam się jakąś taką lepszą panią, byłam skromną dziewczyną ze wsi, lubiącą pomagać… Ta Pani Jarmułowa, ona była… oni należeli do spółdzielni produkcyjnej, ale miała swój ogród… Ja lubiąłam z nią pójść w ogród i jak ona była w ogrodzie to ja posprzątałam wszystkie pokoje, ja mogłam być sprzątaczką… jak to mówią "żadna praca nie hańbi", że mieszkam u Ciebie, ale ja jestem "wielka pani"… Nie! Ja byłam taką skromną dziewczynką.
Zawsze jak się rozmawia z kimś, czy przez radio, to wtedy namawiali żeby na zachód, żeby zasiedlać… Ona posłuchała, wzięła dzieci i przyjechała tu. A tutaj na przeciwko, jak jest szkoła, tu był ten budynek i tu był tak zwany Urząd Repatriacyjny. Szkoła jest tu, a to ten drugi budynek, z taką bramą, to to był Urząd Repatriacyjny. To do tego urzędu się zgłosiła no i przeznaczyli jej mieszkanie jakieś tu w Wolinie. No ale zatrzymasz się w mieszkaniu, nie masz żadnych środków, pieniędzy żadnych, niczego, to było bardzo ciężko. No wtedy tam w gminie im jakoś trochę pomagali, że dostawali… że tam jakaś kuchnia była, żeby mogli coś… I ona mieszkała w Wolinie w jednym miejscu, tam gdzieś na Mostowej, a ojciec był w Niemczech i tam nie wypuszczali ich od razu. I tak ona pomieszkała, potem poszła na wieś do Płocina. No to już jak była na wsi to jak Niemcy wyjechali to dostała kozę, to już miała chociaż mleko… a to jakaś kura, a to nasadzić żeby kurczaki były… No to każdy człowiek jak pochodzi ze wsi to wie jak się z tym obchodzić - to ciągnie na wieś…
Tu się chodziło, ale stale myśli były tam - w domu. W swojej wiosce. Nasze wioski były bardzo duże, do dziś dnia duże. W naszej wiosce jest pięćset coś numerów. A sąsiednia wioska, tam jest chyba ponad tysiąc… Jedna droga, druga droga.. Główne takie były, bo jedna z Łańcuta leci na Brzozów, a druga tu na Przeworsk… Nigdy nie przestałam tęsknić za stronami rodzinnymi do dziś dnia, gdyby tylko można było to bym już tam chociaż na dwa dni, trzy dni wpaść… Mieszkamy na takiej górce. Od nas tak całą tą Albigowa widać jak na dłoni… i aż do Łańcuta. Potem tam wioska Wysoka przed Łańcutem, potem te pola, ten Łańcut… A jak był piękna pogoda, za Łańcutem znowu tak w dolinę i znowu wzniesienie… to na horyzoncie było widać Żołynię, to jest jeszcze za Łańcutem piętnaście kilometrów… I to, w taką piękną pogodę to tata mówił: "Dziecko, tam to jest Żołynia".
Maria Galicka - urodziła się w 1936 roku na Lubelszczyźnie, przyjechała z rodziną do Mokrzycy Małej (nazywanej wówczas Mokrzyczką) późną wiosną 1947 roku. Pierwszą pracę w biurze podjęła w wieku niespełna 16 lat, w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Mokrzycy. Pracowała później na różnych stanowiskach, zarówno w PGR, jak i w innych zakładach państwowych.
Jest skarbnicą wiedzy na temat historii, topografii, życia społecznego i kulturalnego powojennego Wolina. Jej mąż (ur. w 1924 roku) pochodził z Korostenia (obwód Żytomierski, obecnie na Ukrainie). Po wybuchu II Wojny Światowej był wywieziony na Syberię.
Zgłosił się do I Armii Wojska Polskiego, przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Berlina.
Na zdjęciu: Maria Galicka (z lewej) z koleżanką Elżbietą (po mężu Lewandowską). Ogród w Mokrzycy Małej, początek lat 50. XX wieku. Z archiwum rodzinnego Marii Galickiej. Sygnatura WO_MG_2019_149
W ten dzień kiedy zmarł to już wszyscy wiedzieli na wsi. Dostały dwie osoby obrazek i z obrazkiem, jeden z jednej strony wsi, drugi z drugiej strony wsi, od chałupy do chałupy, wszystkich powiadamiali że "ten i ten" zmarł. A wiadomo było że trzeciego dnia to będzie pogrzeb, to już normalne. Ale był powiadamiany każdy jeden przez te dwie osoby że "ten i ten" zmarł. W takim dużym wieńcu była trumna prowadzona, dzieci i starsze dzieci niosły i do kościoła, jak tam u nas było do Dratowa - przecież chyba ze dwa kilometry, może więcej - to cały czas te dzieci… bo to mężczyźni nieśli, bo to nie było na wozie czy gdzieś, ale mężczyźni nieśli i w takim dużym wianku… to już tutaj nie, ale stamtąd ja wiem, z lubelskiego. W ten sposób przekazywali ten smutek że ten ktoś odchodzi tak młodo. Taki duży wianek, że trumna luzem szła w tym wianku. I przecież tutaj myśmy też te wianki wili, chociażby w Mokrzyczce, bo teraz to się kupuje, a przedtem to wszystko się robiło na miejscu. Z druta takiego telefonicznego robiło się serce no i wiło się. Ja sama pomagałam, tylko ja wić nie wiłam bo miałam za małe ręce, ale gałązki podawałam… bo to świerk, latem jakieś inne drzewa… dał czy jakieś inne, że musiały mieć ładne liście.
W Mokrzycy to było na okręg takie całe gospodarstwo warzywne. Nawet w Płocinie ten sad też do PeGeeRów należał kiedyś. Pomidory to żeśmy wagonami wysyłali, tyle było tych pomidorów. I palikowane, i leżące, to koszami. I tam było cztery czy pięć cieplarni. Tam nawet moja mama podlewa w cieplarni (na zdjęciu). Ogórki… wszystko. Nawet pieczarki były. Tu na parapecie ogórki czy pomidory, a na spodzie pieczarki… i to były pieczarki! Jak to się wzięło to… I wszystko ręcznie, nie było maszyn. I taki pamiętam… Kukla taki wierszyk napisał, i to mi tylko pozostało: "Ty w pole, ty w ogród, elektryk na słup, bo taki bałagan że wszystko na kup". A mieliśmy ogrodnika z Rumunii, i nazwisko Jakubowski, na ale on tak mówił… kaleczył język polski… no i co? "Ty w pole, ty w ogród, elektryk na słup, bo taki bałagan że wszystko na kup"… No to jeszcze to pamiętam. A on tak sobie lubił "Ryczy wół, ryczy krowa i codzień się kłóci Burakowa"… takie nazwisko. Przyszła na świetlicy sobota czy niedziela, zabawa, jak nie orkiestra to płyty… gramofon i płyty, i właśnie takie różne wierszyki czy jakieś skecze. To kto potrafił to na scenę i wszyscy cieszyli się, wszyscy się bawili… "nasty" raz oglądali ale tak jakby po raz pierwszy.
Zajeżdżamy tam - to było ósmego marca, na pewno bo to Dzień Kobiet - no i pogrzeb, to nic nie mówimy na ten temat bo już była trumna przygotowana do pogrzebu. Po przywitaniu do - bo tam przecież kościoła nie było - ale każdy miał przygotowany woreczek poświęconej ziemi. Jechał do kościoła, tak jak do Żytomierza, w tym woreczku ziemia poświęcona żeby na trumnę wysypać. Taki był tam zwyczaj. Kady miał na wszelki wypadek woreczek poświęconej ziemi żeby na trumnę wysypać. A modlitwy to były… No i pogrzeb - oczywiście, bo to i z orkiestrą bo tam zawsze bardzo uroczyste, nie wiem jak teraz, ale te pogrzeby były. Wróciliśmy z powrotem, oczywiście obiad bo to sąsiadki przygotowują wszystko, wszystko z pokoju tego największego było wyniesione, stoły ustawione… Nie było tam, że tylko rodzina, każdy przyszedł kto chciał, a zazwyczaj wszyscy przychodzili. Jedni wychodzi, drudzy przychodzili i cały czas było coś do jedzenia i oczywiście z wódką, samogonką. Na drugi dzień śpimy, a brat puka do okna i mówi "Wiktor (do męża), mam wezwanie na policję to może i wy pojedziecie, to zaraz się zameldujecie", bo w ten dzień przecież nie mogliśmy zameldować się bo za późno przyjechaliśmy. No jedziemy. Mówię: "Choroba, jest Mikołaj wezwany na policję, nie wiadomo po co, chyba mnie posadzą…". Ale nic nie mówię do męża, ale trzęsą mi się nogi. Mówię: "No choroba, żeby to w Polsce to pal sześć, ale jak tam mnie posadzą? To coś strasznego…".
Stanisława Stepaniuk (z domu Aszkiełowicz) – urodziła się w 1928 roku. Jej rodzina mieszkała we wsi Wawiórka (parafia Miedniki, obecnie w obwodzie grodzieńskim na Białorusi). Przyjechała na Pomorze Zachodnie z mężem Stanisławem i dziećmi w grudniu 1957 roku. W jej opowieści ważne miejsce zajmują m.in. realia życia w rodzinnej wsi przed wybuchem wojny, powojenna przymusowa kolektywizacja w Związku Radzieckim, opis podróży do Polski. Mieszka w Wisełce.
Na zdjęciu: Stanisława Stepaniuk.
Fot. P. Grochocki
Jak to wszystko trzeba było przeżyć, i przeżyło się i dalej żyje się. Myśmy dwudziestego drugiego listopada przekroczyli granicę. I dwa tygodnie byliśmy w Dąbrowie Niemodlińskiej, koło Katowic. Ale W Warszawie nie wiedzieli gdzie jest Dąbrowa, bo Dąbrowa jest Górnicza i Dąbrowa Niemodlińska. I nas wysłali z Warszawy do Dąbrowy Górniczej. Tam dojechaliśmy, dzieci małe, zimno i dowiadujemy się, że przejechaliśmy za daleko o 100 kilometrów. Po powrocie wszystkie nasze dzieci się rozchorowały. Jedno trafiło do szpitala, drugie zabrała siostra ze Słupska. Ona przyjechała wiosną, Była jedna rodzina, oni pojechali, a nas już zatrzymali, bo trzeba było na każdego osobno. Dzieci małe, i wtedy ja dwoje dzieci miała i mąż dwoje na ręcach, on dwojga miał dokument i ja miała dwoje. Dwa tygodnie tu byli. Brat mój walczył w Kołobrzegu, ranę miał półtora centymetra od serca, tak że nie mogli mu tego metalu wybrać z serca. Tutaj miał tak wyrwane. My tu do niego pojechali do Domysłowa, bo my tam w Domysłowie mieszkali. I wie pani, trzeba zacząć żyć.
To był naród, pani, Ruskie szli i pytali, czy daleko do Warszawy. Buty, podeszwy odpadły, płaszcza nie ma, tutaj z kieszeni wyciąguje. Wujek i ojciec nabrali jabłek, gruszek i dawali. Z gazety robili papierosy, z korzeni co tytoń rośnie, machorkę robili. A Niemcy jak postali w lesie, perfumy, kremy, papierosy, cygarety, las pachnął gdzie oni postali. I Niemcy też byli, bo siostra chodziła do nich po zastrzyki. Niemiec mówi, że już to ostatni, bo jutro już jedzie. A ona mówi "Co już do domu?" A on: "Nie, Niemcy kaputt. Nach Hause nie, mam dziecko małe i kolejnych dwóch synów mam". Ale idzie frontem i Ruski ich goni. I żeby nie mróz, to oni wygraliby ta wojna. Bo już mieli Moskwę. Jak oni poszli w tych bucikach i płaszczach, to marzli jak koty w worku.
Jak przychodzili, proszę pani, z harmoszką, broń na plecach, sobie grają i zabierają ci konie, uprząż, pługi. Zwalali żeby to wszystko zniszczyć. Tylko krów nie brali. A wszystko, zboże, pozabierali. I to nie miał nic do gadania, że nie mają prawa. Oni zwalali, żeby zniszczyć. Jak to mówią, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem zejdzie się. A góra z górą zeszła się. Spychacze, traktory, jak weszli i spychali w jedną stronę i w drugą. I wie pani, że pięknie kołchozy porobili, poorali, Wszystko porobili. My byli pięć lat w kołchozie.